//Wolność w grupie// O wolności tworzenia wewnątrz grupy i wobec oczekiwań rynku z projektantami z Full Metal Jacket rozmawia Sylwia Chutnik
Wolność w grupie O wolności tworzenia wewnątrz grupy i wobec oczekiwań rynku z projektantami z Full Metal Jacket rozmawia Sylwia Chutnik
Full Metal Jacket to grupa, którą tworzą graficy Jan Bersz (ur. 1977, absolwent Wydziału Projektowania Graficznego Akademii im. Gerrita Rietvelda w Amsterdamie), Jerzy Gruchot (ur. 1976, absolwent Wydziału Projektowania Graficznego łódzkiej ASP) i Wojciech Koss (ur. 1979, absolwent Wydziału Konserwacji i Restauracji Dzieł Sztuki oraz Wydziału Grafiki warszawskiej ASP). Od 2002 roku wspólnie zajmują się grafiką użytkową. Projektują wydawnictwa (magazyny, książki, albumy), okładki płyt, plakaty, znaki graficzne oraz animacje, teledyski, czołówki filmowe i telewizyjne. Pracowali między innymi dla TVP Kultura, Polsatu, Filmu Polskiego, Fundacji Helsińskiej, Ha!art-u, CSW Znaki Czasu w Toruniu, Sony BMG, Prosto, projektantki Justyny Chrabelskiej, magazynu „Piktogram” oraz kilku teatrów.
SYLWIA CHUTNIK: Jak to jest między wami: jesteście indywidualnymi grafikami, ale pracujecie razem – i to artystycznie. Jak w waszym przypadku jest z wolnością tworzenia wewnątrz grupy? Mieliście jakieś założenia, jak taka współpraca miałaby wyglądać?
FULL METAL JACKET: Po raz pierwszy pracowaliśmy razem nad magazynem „Moment” wydawanym własnym sumptem. Było to pismo o muzyce, street arcie, graffiti i szeroko pojętej kulturze ulicy, czyli o tym, co na początku lat dwutysięcznych było każdemu z nas bardzo bliskie. Przekonaliśmy się wtedy, że mamy podobne wyczucie estetyki – podobnie postrzegamy projektowanie i dobrze rozumiemy się na tym polu. Oprócz tego każdy z nas posiada umiejętności, których nie mają pozostali. Wiedzieliśmy więc, że będziemy się dobrze uzupełniać. Totalną wolność, o którą pytasz, czuliśmy właśnie, tworząc magazyn „Moment”. Niestety powstały tylko trzy numery, jak zwykle rozbiło się o kwestie finansowe, ale był to projekt, który mogliśmy niemal w całości realizować samodzielnie. Mieliśmy wpływ na publikowane teksty, wybieraliśmy tematy, które były poruszane, projektowaliśmy każdą okładkę i stworzyliśmy cały layout. Wszystko robiliśmy sami i tak, jak chcieliśmy. Chociaż od tamtego czasu minęło ponad 10 lat, nadal spotykamy ludzi, którzy doceniają to, co wtedy zrobiliśmy. Zdarzyło się, że ktoś określił żartobliwie naszą ówczesną pracę mianem „protohipsterstwa”.
Przejdźmy od skali makro, czyli magazynu, gdzie każdy mógł się odnaleźć i wyżyć, do mikro, czyli na przykład okładki płyty, znacznie ograniczonej, jeśli chodzi o przestrzeń do zaprojektowania. Czy przy takich pracach też wspólnie decydujecie o wszystkim?
Działamy w ten sposób, że najpierw się spotykamy i robimy burzę mózgów, a potem szukamy konkretnych rozwiązań. Bywa tak, że każdy z nas przygotowuje swoją propozycję, na bieżąco konsultując się z pozostałymi, wtedy przedstawiamy klientowi kilka opcji do wyboru. Czasami zdarza się też, że pracę nad projektem zaczyna jeden z nas, a w trakcie przekazuje ją innemu. Dzięki temu możemy się nawzajem inspirować i zachować świeżość spojrzenia. Nie jest natomiast tak, że nie oddamy projektu, póki wszyscy nie podpiszą się pod nim i nie postawią parafki „akceptuję”.
Zdarza się, że nie podejmujemy pewnych zleceń jako grupa i wtedy któryś z nas realizuje je samodzielnie. Nie są to na pewno główne projekty. Ale nawet wtedy i tak zazwyczaj opiniujemy swoje prace, mamy wiele uwag czy korekt.
Jeśli chodzi o projekty naszej grupy i ich autorstwo z czasem przestaliśmy podpisywać je naszymi nazwiskami i bez względu na to, kto z nas za nimi stoi, używamy nazwy Full Metal Jacket. Wynika to pośrednio z graffiti, gdzie liczy się jakość „dzieła” i pozycja grupy, a nie publiczne lansowanie swojego nazwiska. Jesteśmy ekipą i to jest dla nas najważniejsze.
Jak to technicznie wygląda, ta wspólna praca?
Mamy obok siebie biurka, to naprawdę jest kooperatywa. Spędzamy ze sobą więcej czasu niż z kimkolwiek innym, nawet z naszymi rodzinami. Siedzisz obok i konsultujesz pomysły. Jeśli któryś z nas czuje coś bardziej, to kontynuuje pracę nad projektem. Znamy się też na tyle dobrze, że często możemy z góry ocenić, kto lepiej odnajdzie się w pracy nad danym zleceniem. To ułatwia wiele spraw i pomaga w organizacji pracy.
Pracujecie dla bardzo różnych klientów, od instytucji kultury, klientów komercyjnych, po artystów…
Tak naprawdę zleceniodawcy, których wymieniłaś, wcale nie są bardzo różni. To są klienci, którzy oczekują podobnych rozwiązań. Zamawiają publikacje, projekty wystaw, identyfikacje graficzne lub animacje. Ale zdarzało się, że robiliśmy identyfikację nowej knajpy – ze stroną internetową, menu i ulotką, kalendarz dla stoczni czy logo dla labelu muzycznego. Najważniejszy jest dla nas jednak nie profil klienta, tylko model współpracy.
Wiadomo, że lepiej jest współpracować z ludźmi świadomymi, a tym bardziej z tymi, którzy za punkt wyjścia biorą zaufanie do ciebie. Ktoś zna nasze realizacje i świadomie zaprasza nas do współpracy – to jest sytuacja dla nas najbardziej komfortowa. Wtedy jesteśmy bardziej zadowoleni z wyniku naszej pracy, a i projekty są bardziej udane.
Nie jesteśmy agencją reklamową, więc zazwyczaj klient przychodzi do nas dlatego, że wie, czego może od nas oczekiwać. Oczywiście czasami bywa inaczej. Zwłaszcza jeśli po stronie klienta zbyt wiele osób chce mieć wpływ na ostateczny kształt projektu. Pojawiają się czasem różne problemy, na przykład projektujemy całość publikacji na tekstach, które w znacznej mierze jeszcze nie powstały. Akceptowany jest layout, a potem przychodzi końcowa wersja tekstu i jesteśmy zmuszeni konstruować całość od nowa, bo tekst nie współgra z przygotowanym wcześniej layoutem.
Generalnie jest tak, że po efekcie finalnym zazwyczaj widać, jak wyglądało porozumienie z klientem. My to widzimy.
Na ile wasza wolność artystyczna może być realizowana w pracy, w przypadku której zleceniodawca woli na przykład bardziej jaskrawe kolory i większe logo?
Tak, najczęściej nasza wolność jest ograniczana, bo trzeba zrobić na przykład większy logotyp, ale to my jesteśmy ekspertami i często jesteśmy w stanie przekonać klienta, że jego wizja niekoniecznie jest najlepsza. Po prostu znamy się na tym, co robimy, jesteśmy w stanie przedstawić merytoryczne argumenty, przemawiające za naszą koncepcją. Niestety bywają przypadki, kiedy klient, chociaż z projektowaniem ma niewiele wspólnego, wie wszystko najlepiej. Zdarzyła nam się sytuacja, w której po prostu zrezygnowaliśmy z walki o swoją koncepcję i oddaliśmy projekt w takiej formie, jaką wymyślił sobie klient. W tym przypadku naszą wolność wyraziliśmy, nie podpisując się pod projektem.
Oczywiście klient płaci nam za wykonanie zlecenia, w związku z czym w jakiś sposób zawsze musimy brać pod uwagę jego oczekiwania. Jednak nie chcemy dopuszczać do sytuacji, w której traktuje się nas jedynie jako narzędzia sprawnie obsługujące program graficzny.
Jeśli mielibyście nakreślić typowy obraz polskiego zleceniodawcy, to jak by on wyglądał?
Dzięki specyfice naszych prac nie mamy raczej do czynienia z typowym zleceniodawcą. Zgłaszają się ci, którzy raczej wiedzą, czym się zajmujemy i jak to wykonujemy. Pojęcie typowego zleceniodawcy wydaje się bardzo szerokie. Zdarzyły nam się takie zlecenia jak okładka książki fantasy czy reklama tabletek. Staramy się, w miarę możliwości, dobierać sobie klientów, których działalność leży w jakiś sposób w kręgu naszych zainteresowań. Z typowymi zleceniodawcami mają do czynienia przede wszystkim agencje reklamowe. Na przykład nam nie zdarza się raczej pracować dla wielkich korporacji. Nie o to chodzi, że programowo odcinamy się od kapitalistów, ale zwykle olbrzymie koszty na kampanie idą w struktury wielkich agencji. Nikt nie zgłosi się do trzech chłopaków siedzących w pokoiku na Belwederskiej, tylko do wielkiej firmy. Przedstawiciele korporacji boją się podejmować ryzyko współpracy z niszowym studiem graficznym. Często jest też tak, że agencja bierze artystę i wie, czego chce. Oni wymyślają kampanię i zatrudniają konkretnego i rozpoznawalnego twórcę, który realizuje ich wizję.
Przychodzi moment, że projekt jest gotowy. Jak wyglądają spotkania z klientem, na ile możecie być elastyczni, przywiązani do swojej koncepcji?
Dla nas projektowanie graficzne to też szkoła asertywności. To dość trudna umiejętność. Czasami włącza się ona zbyt późno, kiedy nie za bardzo można się wycofać. Nie zdarza nam się powiedzieć: nie, i koniec. Prawda jest taka, że sytuacja ekonomiczna nie pozwala nam na tupanie nogą, nawet gdybyśmy bardzo chcieli to zrobić. Najczęściej mamy też poczucie, że poświęciliśmy już tyle czasu, że nie ma sensu rezygnować. Poza tym konkurencja jest coraz większa.
Problemem jest też brak osób decyzyjnych lub ich mnogość. Jest tabun ludzi: sponsorów, partnerów – każdy chce mieć coś do powiedzenia. Zaczyna się walka o większe logo.
W ogóle logotypy i umieszczanie ich na plakatach to spory temat w kontekście wolności. To oddzielna praca, przy której śmiejemy się, że powinniśmy brać za nią dodatkową kasę. Często prawie połowa pracy przy projekcie plakatu to właśnie umieszczanie logotypów. Tłumaczymy, że projekt będzie lepiej wyglądał, jeśli na przykład logotypy będą w jednym kolorze i jednej wielkości, ale tutaj liczy się promocja marki, więc kwestie estetyczne są niestety drugorzędne. To nie zawsze wygląda dobrze. Naszym zdaniem istnieje typowo polski fenomen: robi się plakat na jedną imprezę i jest 200 logotypów, a na wydarzenie przychodzi 100 osób. Ta walka o logo zazwyczaj kompletnie nie ma sensu. Kiedyś plakaty wyglądały pięknie. Obecnie jest śmietnik – te obrazki zaburzają kompozycję.
Mówiliście o tym, że czasami zapala wam się czerwona lampka, ale mimo tego brniecie dalej. W którym momencie jesteście w stanie iść na artystyczny kompromis?
Należy uważać z tym słowem „artystyczny” przy projektowaniu graficznym. Jak ktoś chce zostać artystą, to istnieje inna droga. Takich projektów stricte artystycznych jest u nas niewiele. Przede wszystkim całość musi być czytelna dla odbiorcy. To musi być dobrze wykonane.
Wolność jest ograniczana przez pewne zasady typograficzne, na przykład czytelność. Bardzo często jest to dla nas utrudnienie, bo poruszamy się w pewnych ramach. Sumiennie trzymamy się tych zasad i nie ułatwiamy sobie przez to artystycznej wizji, ale ma to później przełożenie na jakość projektu. Jesteśmy pewni, że jest to dobrze zrobione.
We współczesnym projektowaniu jest wiele oryginalności, ale nie zawsze idzie za tym staranność wykonania. Dla nas o wiele bardziej pociągające jest porządne, dobre złożenie książki niż stuprocentowo artystyczny projekt. Grafika porównywana jest do architektury. Tylko że jest ona w 2D. Jeśli nie ma solidnych fundamentów, to nie ma sensu tworzyć artowych projektów. To jak dobrze wykonane rzemiosło.
Wiele się dyskutuje o kwestii prawa autorskiego w kontekście internetu. Zapożyczenia, kopiowanie – co o tym sądzicie?
Czasami korzystamy z zasobów inernetu przy kolażach do teledysków. Internet daje dużo możliwości, bierzemy zdjęcie z licencją creative commons i jest to o wiele łatwiejsze niż dotychczasowe korzystanie z archiwum. Możemy też zakupić wiele rzeczy w sieci, że wspomnimy choćby o fontach.
Kiedy zaczynaliśmy, nie było ogólnodostępnego internetu. Próbując w tamtym czasie dotrzeć do informacji, student ASP przeżywał koszmar. Trzeba było nabiegać się, naszukać, natomiast w tej chwili jest to łatwe. Z drugiej strony zauważamy teraz powolny proces unifikacji. Projektowanie w Japonii czy Oregonie zaczyna zatracać swój styl. Oczywiście są graficy zachowujący swój charakter, nie tylko lokalny. Coraz więcej jest jednak przetwarzania, kalek. To trochę jak powrót do stempla: modyfikowanego, przetwarzanego, ale z jedną podstawą.
A zdarzyło wam się zobaczyć w internecie swoją pracę, przerobioną, wykorzystaną inaczej, niż byście chcieli?
Tak było na przykład ze wzorem syrenki zaprojektowanym na kubek Mamsam. Ten wzór zobaczyliśmy w co najmniej dwóch swego rodzaju „adaptacjach”. Oczywiście do końca nie wiadomo, czy jest to przypadek, czy świadomy plagiat. Pomysły krążą w powietrzu, nie zawsze wiadomo na pewno, kto wpadł na jakieś rozwiązanie jako pierwszy. Podobne myślenie prowadzi do podobnych projektów. Sami trafiamy czasem na taki punkt – projektujesz coś i nagle ktoś pokazuje ci coś podobnego. Pytanie: czy to, co kiedyś się widziało i teraz wraca z tyłu głowy, czy jest to coś zupełnie naszego, wymyślonego na nowo. Trudno to określić.
Czy zdarzają się przypadki, że umawiacie się z kimś na projekt, opowiadacie o wstępnej idei, a potem ten ktoś realizuje ją, ale już bez was?
Słyszymy o tym, że zdarza się to niektórym osobom. Są sytuacje, w których klient sam o tym mówi: „Zamówiłem u takiego grafika pracę, on mi zrobił, ale jak już zobaczyłem efekt, to sobie pomyślałem, że sam sobie takie zrobię. Czy ja łamię prawo?” (śmiech).
No tak – „Proszę pani, czy można ściągać?”.
Dokładnie.
Jeżeli mielibyście spojrzeć na rynek z perspektywy 10 lat działalności, to jak on wygląda obecnie?
Zmieniło się na nim wiele. Tylko ceny się nie zmieniły: są takie same. Sporo jest niewykształconych ludzi, którzy co najwyżej opanowali Photoshopa czy Illustratora i nazywają się grafikami. Dostęp do oprogramowania jest właściwie nieograniczony. Teoretycznie każdy może się tym zajmować. I to bywa frustrujące, bo ci ludzie zaniżają nie tylko stawki, ale przede wszystkim jakość.
Z drugiej strony dzięki sieci spopularyzowały się nowe trendy, w tym czystość i prostota w projektowaniu. Zmienia się również poziom świadomości klienta, który jest bardziej otwarty i ma większą wiedzę. Jest też coraz więcej dobrych projektów. W porównaniu z estetyką lat 90. „hulaj dusza, piekła nie ma” i zachłyśnięciem się możliwościami grafiki komputerowej zmiany są na lepsze.
Natomiast nasza praca zmieniła się o tyle, że mamy większe i poważniejsze zlecenia. Często jesteśmy też odpowiedzialni za cały proces realizacji projektu, w tym na przykład za druk. Rozwijamy się, to jest temat, który cały czas możesz pogłębiać. Nauczyłeś się, po czym okazuje się, że można robić to lepiej. Nowe publikacje, przepływ informacji i ludzi – to cały czas jest progres.
Wychowywaliśmy się w PRL-u, tamta rzeczywistość wpłynęła znacząco na naszą świadomość estetyczną. Potem zaczęliśmy zdobywać wiedzę – duży wpływ miał na nas modernizm, szwajcarskie i holenderskie projektowanie, a wśród naszych ulubionych projektantów są Wim Crouwel, Karel Martens, Mevis & Van Deursen, Will Holder, Stuart Bailey, Cornel Windlin, Herb Lubalin, Saul Bass, Henryk Tomaszewski, Bogusław Balicki, Karol Śliwka i grupy Norm, Experimental Jetset oraz Electro Smog. Generalnie cenimy czystość kompozycji i wyznajemy zasadę „less is more”.
Wszyscy jesteśmy po artystycznych szkołach, ale rzemiosła trzeba nauczyć się samemu. Rozwijanie wyobraźni i chęć korzystania z zasobów należy już do ciebie.
A będziecie mieć z tego rzemiosła emeryturę?
Nie. Pod tym względem jesteśmy artystami, pełną gębą!
- ABECE AZORRO, monograficzny katalog Supergrupy Azorro, format 148 x 206 mm, 2011, klient: Centrum Sztuki Współczesnej Znaki Czasu w Toruniu, fot. Full Metal Jacket
- Identyfikacja wystawy Skontrum w Królikarni, 2011, klient: Królikarnia Muzeum Rzeźby im. Xawerego Dunikowskiego w Warszawie, fot. Full Metal Jacket
- Magazyn "Piktogram", format: 202 x 265 mm, 2008–2012, klient: Stowarzyszenie Piktogram, fot. Full Metal Jacket